– Zaangażowanie ludzi w pomoc przekracza wszelkie pojęcie. Remizy naszych strażaków są pełne darów, co chwilę ktoś przyjeżdża z kolejnymi. Pomagają zarówno osoby młode, jak starsze, z willowych miejscowości podwrocławskich i z tradycyjnych wsi, panie z Kół Gospodyń Wiejskich pieką ciasta, wszyscy są ogromnie poruszeni i zaangażowani, mówi jedna z pracownic społecznych.
W gronie uchodźców, którzy znaleźli się w Kobierzycach się pani Ludmiła, która wraz z dwójką małych synów uciekła w dramatycznych okolicznościach z bombardowanego Kijowa
Jak dotarła Pani do Polski i Kobierzyc?
Pochodzę z Kijowa – dotarcie z małymi dziećmi aż tutaj, do Kobierzyc było niezwykle ciężkie. W noc z 24. na 25 lutego nocowaliśmy wszyscy w bunkrze – schronie. Panowały tam skrajnie trudne warunki: tłumy ludzi, dużo psów i kotów, brak warunków higienicznych. Po pierwszej nocy zdecydowałam, że nie mogę zostać tu ani na chwilę dłużej, zbyt przejmuję się życiem moich chłopców. Kiedy jechałyśmy do dworca kolejowego tramwajem, ziemia zadrżała i było bardzo strasznie. Nalot. Na dworcu sytuacja była okropna: mnóstwo ludzi i wszyscy chcieli załapać się na lwowski pociąg. Ludzie zostawiali rzeczy na peronie, bo dla waliz nie wystarczało miejsca. Tym pociągiem, który spóźnił się dwie godziny, wyjechałyśmy do Lwowa i to zajęło na trzy godziny dłużej, niż zawsze, przez objeżdżanie rejonów obstrzałów. Do granicy polskiej jechałyśmy za 1000 hrywien z ukraińskim kierowcą, ale nie potrafił dojechać bliżej niż na 20 kilometrów do przejścia z Polską – przez korek przy odprawy celnej. Poszłyśmy więc z dziećmi piechotą. Po dziesięciu kilometrach strażnicy z naszego Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych pomogli – jeden z nich powiedział: „Nie mogę patrzeć, kiedy małe dzieci muszą tak się męczyć”.
Ale i tak nie mogliśmy długo przekroczyć granicy, bo kolejki były najdłuższe, jakie widziałam w swoim życiu. Byliśmy podzieleni na grupy – matki z dziećmi do 10 lat przechodziły poza kolejką. Potem wszystko było jak we mgle. Pamiętam tylko, jak po polskiej stronie zapytali mnie, czy ja chcę jechać do Wrocławia. Oczywiście, że zgłosiłam się, nawet nie wiedząc, gdzie to jest. Tak autobusem nas przywieźli tutaj – do Kobierzyc.
Czy ma Pani kontakt z rodziną na Ukrainie?
Tak, mam kontakt z tatą, który teraz jest w Mikołajowie. On wie, że jesteśmy w Polsce i to wszystko. Nie mówię nic o tym, w jaki sposób jechałyśmy, bo to jest cenna informacja dla żołnierzy z Rosji, nie będziemy im tego dawać na tacy!
Jak was tutaj było przyjęto?
Bardzo fajnie. Kiedy jechałam do Polski, żyłam w strasznym napięciu. Byłam przestraszona: „Co, jeżeli tam będziemy mieszkać z moimi dzieciakami w namiotach, bez należytych warunków zamieszkania?” Ale nic z tych obawa się nie sprawdziło! Ludzie są bardzo uśmiechnięte i otwarte do pomocy, dla synów (7 i 3 lata) jest wszystko, co niezbędne i nawet więcej. Wolontariuszki gotują dla nas jedzenie i opiekują się dziećmi, kiedy biorę, na przykład, prysznic. W ogóle mogę powiedzieć — nie jesteśmy sami!
Dziękujemy za rozmowę!
Rozmawiała Valeriia Noryk (DSW). Współpraca: Alona Netesova (DSW)
Foto: Maciej Wełyczko, Gazeta Sąsiedzka
Napisz komentarz
Komentarze